fishingexplorers.com

Tarpony łowiliśmy „grubo”

Wędkarska impresja – Belize (lipiec 2011)

Łowimy we trzech: moi dwaj Synowie i ja. Wbrew powszechnej modzie, wbrew poradom Kolegów, wbrew opiniom Ekspertów łowimy „grubo”. Dobieramy ciężki sprzęt, trochę zbyt mocne plecionki, trochę zbyt wytrzymałe przypony, trochę zbyt solidne kije i zdecydowanie zbyt pojemne kołowrotki. Wymieniamy kółka przy woblerach, krętliki i agrafki, przezbrajamy przynęty używając najmocniejszych dostępnych na rynku haków i kotwic. Po każdym dniu łowienia odcinamy przypony, od nowa wiążemy solidne węzły. Sporo roboty, zero kompromisu.

Wędkarstwo
Nasze argumenty

To prawda, że mniej czuły sprzęt gorzej informuje nas o zachowaniu ryby, a sam sposób naszych połowów lokuje się dość daleko od współczesnego ideału sportowego wędkarstwa. Kryje się jednak za nim stosunkowo przekonująca ideologia. Po pierwsze polujemy na ryby potężne – z założenia chcemy łowić okazy równie duże, jeśli nie większe i nie silniejsze niż my sami - jesiotry, sumy, tarpony, halibuty, marliny… W przypadku poszukiwania takich gatunków zawsze może zdarzyć się, że na haku zawiśnie prawdziwy okaz - ryba wielka i mocna. Wolimy stracić z powodu zbyt topornego narzędzia kilka mniejszych egzemplarzy, ale uniknąć spowodowanej zbyt subtelnym podejściem porażki w walce z „rybą sezonu”. Po wtóre, hol silnego drapieżnika prowadzony lekkim sprzętem trwa bardzo długo. Nawet jeśli się powiedzie, ryba jest wycieńczona i często nie nadaje się do reanimacji. Mocny sprzęt pozwala skrócić walkę i w większości przypadków (wyłączając oczywiście sytuacje, gdy połów odbywa się na bardzo dużej głębokości i kiedy należy dbać o powolną dekompresję) sprawia, że ryba zdąży jeszcze wziąć udział w sesji fotograficznej i w doskonałym zdrowiu (a może i niezłym humorze) wrócić do wody.

W tym roku, za namową Maćka Rogowieckiego z Eventur Fishing, postanowiliśmy porzucić nasze ulubione łowiska Kanady, Hiszpanii oraz dalekiej północy i polecieć na Karaiby. Nie ma co ukrywać: zadanie, które postawiłem przed Kolegami z Eventur Fishing, nie było proste. Szukałem miejsca, gdzie oprócz obfitości ryb da się wygodnie mieszkać, objadać smakowitymi owocami, nurkować i oglądać koralowe rafy. Wiadomo - piękne plaże, orzechy kokosowe, muszelki, kraby, świeżo upieczona langusta na kolację i Bóg wie, jakie jeszcze inne karaibskie atrakcje potrafią przyciągnąć na wyprawę, a niekiedy wprowadzić w nastrój zmysłowo-romantyczny nawet bardzo niechętną wędkarstwu kobietę. No a ja bardzo chciałem, żeby na ryby pojechała z nami moja Żona. Koledzy, jak to z prawdziwymi profesjonalistami bywa, okazali zrozumienie, nie naśmiewali się zbytnio, pomogli i takim oto sposobem w Turnuffe Flats na Belize pojawiliśmy się całą czwórką, aby wespół z Maćkiem Rogowieckim, Michałem Pszczołą i pozostałymi członkami naszej polskiej grupy rozpocząć poszukiwanie barakud, grouperów, snapperów, a przede wszystkim walecznego tarpona zwanego tu „srebrnym królem”.

Wędkarstwo
Nasz sprzęt

Łowy nie zapowiadały się dobrze. Wiał porywisty wiatr – rzecz tu w czerwcu niespotykana. Wysokie fale wzburzyły wodę, która na stosunkowo płytkich łowiskach pomiędzy kępami mangrowców zrobiła się mętna. Tarpony ścigając mniejsze ryby kierują się nie tyle węchem czy sygnałami linii bocznej, ile doskonałym wzrokiem. Siłą rzeczy przeniosły się zatem poza strefę okalającej wyspę rafy koralowej, aby polować na głębszym, bardziej przejrzystym, ale przy wysokiej fali niedostępnym dla nas akwenie. Wędkarze klęli w żywy kamień. Przewodnik grupy amerykańskich muszkarzy twierdził, że w Turnuffe Flats jest już 12 raz i nigdy dotąd nie spotkał tu równie trudnych warunków. Nie było mi go nadmiernie żal. Z wyraźną wyższością spoglądał na nasze spinningi, a ich rozmiar i siła wyraźnie napawały go obrzydzeniem. Co poradzić? Marzyliśmy o naprawdę dużych tarponach, a do tego, jak powiedziałem, „łowimy grubo”. Do trollingu używaliśmy poręcznych, stosunkowo lekkich, ale nieprawdopodobnie wytrzymałych wędzisk stosowanych zwykle do połowu GT (specjalnie na tę wyprawę sprowadzonych z Japonii), kołowrotków Shimano Stella SW 10000 i 18000 oraz morskich multiplikatorów Accurate Boss BX2-600 w wersji „wide” (z bardziej pojemną szpulą). Do tego przywieźliśmy ze sobą 80, 100 i 150 funtowe plecionki oraz sumowe kółka i krętliki Cormorana z serii Black Cat. Przypony wiązaliśmy z żyłki Shimano, której wytrzymałości nawet krępuję się podać, a we wszystkich popperach, woblerach i gumach, na miejsce firmowych haków zainstalowaliśmy morskie kotwice Daiwa Tournament. Do wiązania przyponów i przynęt stosowaliśmy codziennie wymieniane węzły Allbraight i Braid Berkeley. Wiem - koszmar. Każdego ranka przechodząc na pomost gdzie cumowała nasza łódź przypominały mi o tym pełne wyrzutu spojrzenia amerykańskich Kolegów.

Pierwsze branie

Z powodu złej pogody, brania tarponów zdarzały się bardzo rzadko. W ciągu dnia zaledwie 2-3 z 10 łodzi na Turnuffe Flats raportowały zacięcie tej ryby. Do tego nikomu nie udało się zakończyć go skutecznym holem i lądowaniem. Najbliżej sukcesu byli dwaj wędkarze z Arizony. Po blisko 4 godzinach walki ryba złamała (co ciekawe od razu w dwu miejscach) 20 funtowy spinning LaCroix. Mimo, że dzielnym Amerykanom udało się wysnuć nieco plecionki i szybko dowiązać ją do drugiego wędziska, tarpon wykonał dwa akrobatyczne skoki, zanurkował, rozgiął grot firmowej kotwicy sporego woblera Rapala i bezczelnie uciekł.

Nasze pierwsze branie przyszło - jak zwykle w takich razach bywa - w chwili, kiedy żaden z nas nie był na nie przygotowany. Chyba nikt poza prowadzącym łódź rewelacyjnym lokalnym przewodnikiem Mike’m Andersonem nie wierzył, że cokolwiek uda nam się tego dnia złowić. Trollowaliśmy rozległe, głębokie na 7 metrów kanały pomiędzy jęzorami namorzynowych lasów.

Wędkarstwo

Tarpon uderzył na głębokości 2-3 metrów w zaledwie 13-centymetrowy, niebieski, pływający wobler Whitefish Salmo prowadzony przez mojego starszego Syna. „Tygrys” – taki przydomek bodaj w wieku 9 lat otrzymał w swoim klubie Krav Maga mój Pierworodny i do dzisiaj uparcie się go trzyma – odpowiedział tak silnym zacięciem, że nieomal wypadł z łódki. Najwyraźniej udało mu się znakomicie, bo ryba rzuciła się w lewo, potem w prawo i rozpoczęła pierwszą, niezwykle dynamiczną ucieczkę. Terkotka hamulca Stelli zagrała na nutę wyższą, taką, jakiej nie słyszałem nawet podczas błyskawicznych rajdów dużych barakud. Po około 100 metrach tarpon zawrócił i rozpoczął drogę powrotną w kierunku łodzi. „Tygrys” korzystając z wysokiej przekładni kołowrotka i bardzo dużej średnicy szpuli sprawnie zbierał nadmiar plecionki, cały czas zachowując kontakt z rybą.

Około 10 metrów od łodzi tarpon zatrzymał się i wykonał piękną „świecę”. W powietrzu rzucił kilka razy na boki łbem próbując pozbyć się zahaczonego w pysku woblera. Teoria uczy, aby w takich razach błyskawicznie pochylić się (przewodnicy na Belize mówią, że należy „pokłonić się królowi”), wysunąć wędzisko w stronę tarpona i poluzować nieco napiętą linkę. W ten sposób można oczywiście uniknąć przeciążenia, które wywołał skok ryby, choć operacja jest nieco ryzykowana, jako, że spadek napięcia linki może pozwolić tarponowi odhaczyć i wypluć przynętę. Poprzedniego wieczoru ustaliliśmy, że zapas mocy stosowanego przez nas sprzętu nakazuje zastosować nieco inną taktykę. Przynajmniej podczas pierwszej fazy wyskoku powinniśmy poprawiać zacięcie napinając dodatkowo bardzo przecież mocną linkę, a nieco luzować ja dopiero, gdy ryba z wielką siłą na powrót nurkuje do wody. „Tygrys” zrobił dokładnie to, co uradziliśmy i wszystko wskazywało na to, że nasz trick doskonale sprawdził się w praktyce. Niewiele z tego jednak wyniknęło, jako, że ryba w wyskoku jakby nabrała sił i po chwili wykonała kolejny, dziki 75 metrowy „odjazd”. W zasadzie powinniśmy spodziewać się takiego obrotu spraw, ponieważ tarpon, prehistoryczny gatunek dwudyszny potrafi pobierać zarówno tlen rozpuszczony w wodzie, jak ten zawarty w powietrzu. Podczas skoku ryba pobiera sporą porcję powietrza, napełnia nim pęcherz pławny, a następnie przyswaja zawarty w powietrzu tlen. Każda „świeca” to coś w rodzaju dodatkowego wtrysku paliwa, włączenia „dopalacza” pozwalającego rybie odpocząć i walczyć z jeszcze większą energią.

Kolos

Od tego czasu tarpon uparcie powtarzał tę samą sekwencję walki. Agresywnie wysnuwał nieco ponad 50 metrów plecionki i zatrzymywał się, na głębszej wodzie. Nieco zmęczony pozwalał przyholować się nieustannie pompującemu „Tygrysowi”. Około 10 metrów od łodzi wyskakiwał w powietrze, nurkował i natychmiast od nowa ruszał do ucieczki. „Tygrys” musiał poczuć powagę sytuacji, bo raz na jakiś czas chwytał wędzisko jedną ręką, a drugą spuszczał wzdłuż ciała pozwalając na jej lepsze ukrwienie. Za wyjątkiem końcowego ruchu w cyklu „pompowania” starał się pracować wyprostowanymi rękoma, co jak wiadomo zapobiega zmęczeniu mięśni. Dwanaście lat spędzonych na treningach Krav Maga, od 4 lat wzbogaconych o ciężką pracę na siłowni, dało jednak dobre rezultaty. Na pytanie, czy aby nie jest już zmęczony, mój umordowany do nieprzytomności Pierworodny odpowiedział krzywiąc się paskudnie: „no co ty – przecież to tylko ryba”.

Wędkarstwo

Po półtorej godzinie tarpon wydawał się gotowy do lądowania. Udało się odholować go na płyciznę, gdzie we trzech wraz z Mike’m wskoczyliśmy do wody, podczas gdy mój młodszy syn pozostał w łodzi i zaciekle robił nam kolejne fotografie. Wbrew naszym oczekiwaniom ryba nabrała nagle sił i zdołała wykonać ostatnie trzy „odjazdy”. Teraz było ją widać w całej okazałości. Przypominała gigantycznego, pokrytego srebrnym pancerzem śledzia. „Holly shit! This is a good fish, man.” wyrwało się Mike’owi. Tarpon był już tuż przy nas i wreszcie zaprzestał wszelkiej walki. Wielki, wrzecionowaty samiec mierzył około 180 cm i spokojnie ważył 75 kilogramów. Nic dziwnego, że do zdjęć, podnosiliśmy go we dwóch, lub nawet we trzech. Po zakończeniu sesji fotograficznej, odhaczyłem rybę i rozpocząłem krótką akcję reanimacyjną. Przesuwając zanurzonego w wodzie tarpona raz w przód, raz w tył przepompowałem sporą ilość wody przez jego skrzela, dzięki czemu ryba wyraźnie poczuła się lepiej. Po kilku minutach wykonała potężny zamach ogonem, opłynęła nas wkoło, nabrała rozpędu i szybko znikła poruszając się w stronę głębszej strefy łowiska.

Znalazłem gatunek marzeń

Jeszcze tego samego dnia „Tygrys” złowił swojego drugiego, tym razem znacznie mniejszego tarpona. Moje branie przyszło kilka dni później. Piękna, duża, bo 170 centymetrowa, samica uderzyła w niebieski, niewielki, pływający wobler Rapala, który dwa dni wcześniej podarował mi Maciek Rogowiecki z Eventur Fishing. Walka przebiegła podobnie jak ta, której doświadczył „Tygrys”. Trwała jednak znacznie krócej. Używałem jeszcze cięższego sprzętu, dzięki czemu od pierwszej chwili po zacięciu mogłem stosować coś w rodzaju „power-fishingu” wywierając na rybę nieustanną presję, przez co tarpon miał znacznie mniej okazji do regeneracji sił i poddał się po około 30 minutach.

Wędkarstwo

Bez żadnych wątpliwości były to najbardziej „akrobatyczne” i wytrzymałe ryby, jakie miałem okazję obserwować. Wielki halibut, sum czy jesiotr okazałyby się bez wątpienia znacznie silniejsze, ale tarpon znacznie przewyższa je wolą walki, sprytem i technicznymi umiejętnościami. Jego połów to prawdziwe wyzwanie, rzecz ściśle sportowa, której - jak to ze sportem bywa - towarzyszą ogromne emocje i potężne zakwasy. Z wędkarskiego punktu widzenia jest, zatem rybą doskonałą. Jeśli coś mi się w nim nie podoba to pewno tylko to, że nie mieszka dajmy na to w Zalewie Zegrzyńskim, przez co aby na niego zapolować trzeba wydać górę pieniędzy na bilet lotniczy, a potem przez pół świata tłuc się samolotem.

Belize, lipiec 2011

Krzysztof B. Kruszewski

Atol Turneffe
Wędkarstwo